Jest
31 maja. Jutro ma przyjść moja paczka z książkami, ale dzisiejszy dzień
zapowiada się wyjątkowo nudno. Chodzę po pokoju, nie mogąc znaleźć dla siebie
miejsca. Przeglądam półki z książkami w poszukiwaniu czegoś krótkiego i
przyjemnego. Mój wzrok przyciąga pewien biały grzbiet. „Dziewczyna z
pomarańczami”… Siadam na łóżku i zaczynam czytać.
Gdy pewnego dnia Georg wraca do domu czeka na niego
dziwny list — opowieść życia jego nieżyjącego ojca, Jana Olava. Stopniowo
poznajemy jego treść, a raczej dowiadujemy
się jej, bo do poznania jeszcze daleka droga. Czytanie rodzi same pytania,
zarówno w Georgu, jak i w nas. „Dziewczyna z pomarańczami” odbywa się na dwóch
płaszczyznach i, choć trudno w niej szukać wróżek czy goblinów, sprawia
wrażenie baśni.
Siedzę
na podłodze i z niedowierzaniem wpatruję się w kolejne strony powieści. „Ale… O
co tu właściwie chodzi?” — nie rozumiem tej historii i wręcz zaczynam się zastanawiać,
czy na pewno chcę ją zrozumieć. „Pomarańcze, Grenlandia, pół roku… CO?”.
„Dziwna” wydaje się być najodpowiedniejszym słowem do opisania tej książki. A
jeszcze sama nie wiem, czy lubię dziwne rzeczy…
Moje pierwsze spotkanie z „Dziewczyną…” było
zupełnie niezrozumiałe, bo choć pojmowałam poszczególne słowa i zdania, to tok
myślenia Jana Olava był dla mnie kompletną abstrakcją. I kiedy teraz się nad
tym zastanawiam jestem przerażona. Czyżby naprawdę tak mało było w moim życiu
magii? Przecież ja jeszcze nie wyrosłam z baśni! Muszę przyznać, że to, co
zaserwował mi Jostein Gaarder było mocno odmienne od książek, z którymi mam do
czynienia zazwyczaj. Wydawało się w pewien sposób dojrzalsze, choć opisane w
prosty, urzekający sposób. Nie byłam pewna, czy chcę kontynuować czytanie, bo
obawiałam się, że nie zrozumiem tej książki. A była zdecydowanie zbyt
niezwykła, by czytać ją bez zrozumienia.
Leżę
na łóżku, zastanawiając się jak wykorzystać pierwsze wakacyjne dni. Błąkam się
po domu i gdzieś pomiędzy łazienką a salonem podejmuję decyzję o pojechaniu
rowerem nad jezioro. Ale nie sama! Moją towarzyszką podróży zostaje „Dziewczyna
z pomarańczami”— bo przecież wypadałoby dokończyć tę książkę porzuconą ponad
miesiąc temu, prawda?
Za pierwszym podejściem przeczytałam około połowy
książki i porzuciłam ją na jakiś czas. Czemu? Chyba dlatego, że pojawiły się
ciekawsze pozycje i niezbyt przyciągała mnie wizja dalszego czytania z
nieustannym „WTF?!” na twarzy.
Jednak po powrocie do Gaardera zakochałam się. Tak jakbym wreszcie
zrozumiała fabułę powieści, a wtedy nie było już odwrotu. Wystarczyło kilka
stron, abym „wpadła” w tę historię bez reszty.
Och,
jeśli już jesteśmy przy historii, to nie jest ona unikalna. Skłaniam się wręcz
do stwierdzenia, że to typowe love story.
Jednak po ten typ książek nie sięgamy ze względu na zwroty akcji — chcemy
zostać zauroczeni, być wchłoniętym przez powieść. A to już się świetnie panu
Josteinowi udaje; jest on czarodziejem słowa, a ja dawno nie czytałam tak
urzekającej historii, pobudzającej wyobraźnię. Ta historia to połączenie magii
i prozy życia.
Śmieję
się. Płaczę. Tulę książkę do piersi, by później rzucić ją gdzieś w kąt. „Nie…
Nie! Tak, proszę tak!” Chociaż już pierwsze karty powieści ujawniają
zakończenie, definitywne zakończenie historii Jana Olava, ciągle żywię złudne
nadzieje, że coś się skończy inaczej. Ale się nie kończy. To życie, nie bajka,
choć na co innego wskazuje styl opowieści.
Bohaterowie powieści, mimo tego, że wkraczają już w
dorosłość, nie utracili nic z wrażliwego, dziecięcego wręcz postrzegania
świata, więc ja — zakochana w „Małym Księciu” — nie mogłam ich nie pokochać.
Sama chciałabym tak jak oni postrzegać świat, a słowa: „Nie próbuj mi wmawiać,
że natura nie jest cudem. Nie opowiadaj mi, że świat nie jest baśnią. Ktoś, kto jeszcze tego nie zrozumiał, być
może pojmie to dopiero wtedy, gdy baśń zacznie się kończyć” wprost musiałam
wypisać sobie nad łóżkiem.
Choć postacie osadzone są w realnym świecie zupełnie mi tu nie pasują.
Są zbyt wyjątkowi, aby umieścić ich w naszym szarym, brutalnym świecie. I
wiecie co? Ja też chcę taka być!
Z
trudem przewracam ostatnią stronę i zamykam oczy pełne łez. Mój oddech jest
przerywany i choć bardzo staram się zasnąć, jedyna do czego jestem zdolna to
przewracanie się z boku na bok. Wreszcie zrezygnowana wstaję, biorę koc i
wychodzę na schody, aby obserwować gwiazdy. „Na pewno gdzieś tam jest Jan Olav…
Nawet jeśli nigdy nie istniał…”
„Dziewczyna z pomarańczami” jest współczesną baśnią
— tak samo chwyta za serce, jest odrealniona w ten uroczy sposób i pozostawia
nas z przesłaniem. Polecam ją wszystkim tym, którzy chcą wzbić się na chwilę w
niebo, nie zważając na konsekwencje. Ciągle twierdzę, że w naszym życiu jest za
mało nadprzyrodzonych zjawisk, a „Dziewczyna z pomarańczami idealnie nadaje się
do wypełnienia tej luki.
Moja
ocena: 10/10
Źródło zdjęcia: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Przepraszam Was za osobistość tej notki. Jeśli Wam
to nie odpowiada następnym razem postaram się poruszać mniej prywaty ;)
Miło słyszeć, że ktoś razem ze mną tak bardzo jest podekscytowany tą powieścią jak ja.
OdpowiedzUsuńKsiążeczka cudna, mimo iż krótka to mnie zachwyciła.
Zdecydowanie moja ulubiona powieść jednotomowa.
Pozdrawiam, nowa czytelniczka ;)
http://depends-of-books.blogspot.com/
Raczej nie sięgnę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
http://miedzy--stronami.blogspot.com/
Uwielbiam baśniowe klimaty, jestem ogromnie ciekawa tej powieści. Obym miała okazję niedługo się z nią zapoznać!
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie :)
Wiele razy słyszałam o tej książce. Często jest wymieniana w tagach na pytanie Ulubiona powieść jednotomowa/Krótka książka. Mnie jakoś niezbyt ciekawiło o czym jest. Sięgnę, ale raczej w dalekiej, nieokreślonej przeszłości.
OdpowiedzUsuńZapraszam: http://lekturia.blogspot.com/
Zapowiada się ciekawe doświadczenie czytelnicze, więc nie mówię nie. Ale na razie mam co innego do czytania ;)
OdpowiedzUsuń