czwartek, 5 listopada 2015

Dorota Terakowska, "Samotność Bogów"

Błądzę między bibliotecznymi półkami i przesuwam palcem po grzbietach książek. Czuję, że nie znajdę już nic dla siebie, gdy mój wzrok napotyka przeszkodę — TERAKOWSKA. I choć nigdy nie interesowałam się tą autorką, teraz czuję wewnętrzną potrzebę wyjęcia "Samotności Bogów". Może wreszcie trafiłam na to niezwykłe połączenie przestępnego języka i głębszej wartości.

"Samotność Bogów" autorstwa Doroty Terakowskiej to historia przywodząca na myśl Śródziemie Tolkiena. Akcja odbywa się głównie w tajemniczym świecie sprzed wieków, gdy na tereny współczesnej Polski (chyba…) wkraczają pierwsi misjonarze starając się wyplenić pogańskich "bałwanów" i bojaźliwą wiarę w nich. Jednak ci bogowie wcale nie chcą odejść…
Chwytają się wszelkich sposób, aby ludzie o nich nie zapomnieli. Jedyną możliwością staje się Jon, chłopak z wioski, który pragnie tylko pewnego, bezpiecznego istnienia. Życie napisało mu jednak o wiele trudniejszy scenariusz.

Jestem w połowie drugiego tomu "Angelfall", ale Penryn coraz bardziej mnie irytuje. Walczę z ochotą odłożenia czytnika, ale w końcu się poddaję. Siedzę bezczynnie, jednk po kilku chwilach wstaję i ruszam po "Samotność Bogów". Coś wyraźnie przyciąga mnie do tej książki. Czyżby Światowid…?

Podstawowymi plusami tej książki z pewnością są oryginalność oraz sięganie do źródeł ludowych. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z tak umiejętnym wykorzystaniem "zabobonów" i popularnych opowieści. Postać Światowida jest mi znana z lekcji polskiego, ale dopiero teraz naprawdę mnie ona zainteresowała. Dorota Terakowska umiejętnie wykorzystała to, co jest nam znane, jednocześnie nadając temu unikalny charakter oraz osobliwość. Dzięki niej możemy zapoznać się z pradawną kulturą w naprzyjemniejszy możliwy sposób. Tak sprawnie dobrane tło jest zdecydowanym atutem, tym bardziej, że jest ono niespotykane. Być może dlatego, że pani Terakowska pisała specyficznie, a ją okopałam się na podwórku młodzieżówek, ale ta historia nie kojarzyła mi się z żadną inną pozycją, co w dzisiejszych czas jest naprawdę niezwykłe. Umiejętność zaskoczenia jest znakiem rozpoznawczym "Samotności Bogów".

Rozkładam się na łóżku, a przede mną leży powieść Doroty Terakowskiej. Dotychczas przeczytałam ledwie kilkadziesiąt stron, ale wszystkie z rozdziawionymi ustami. "Dziwna..." to chyba jedyne określenie na jakie jestem w stanie się zdobyć. Może jeszcze "niepokojąca", ale nie w ten horrorowo-thrillerowy sposób. Ta powieść jest przede wszystkim INNA.

Kiedy decydowałam się na Dorotę Terakowską, miałam nadzieję na coś, co pobudzi mnie do refleksji nad światem, wiarą i otworzy mi oczy. Chociaż już na początku lektury zapomniałam o tym pragnieniu, później zostało ono zaspokojone. Wielokrotnie stawiano pytanie o istotę wiary, która zawsze wydaje się być jedyną słuszną... Dopóki nie przychodzi inna, lepsza. "A może wszystkie wierzenia są słuszne... Może zrozumienie, że bogowie wzajemnie się nie wykluczają nie jest równoznaczne z bałwochwalstwem?" — zdaje się mówić Terakowska. I choć akcja powieści nie toczy się w świecie znanym nam na codzień, przekazuje też ważną prawdę na temat współczesnego świata: "Lepiej być pewnym siebie, błądząc, niż niepewnym, mając rację...". Czasem pytania nie przynoszą odpowiedzi, tylko kolejne niepewności. I tak właśnie jest z tą książką.

Siadam na fotelu, wyciągam nogi i po raz kolejny zagłębiam się w to wyjątkowe uniwersum. Mrużę oczy, czytam jeszcze raz, nie zgadzam się, staram się zrozumieć... Odkładam i podnoszę. Próbuję jeszcze raz, ale w końcu odchodzę.

Niestety, powieść "Samotność Bogów" ma też swoje minusy. Po części można tak powiedzieć o bohaterach, którzy — chociaż skrupulatnie skonstruowani — nie pozostają w naszych umysłach na dłużej. Lepiej poznajemy wyłącznie Jona, z którym jest mi trudno się utożsamić. Mimo swojego rozwoju, momentami ciągle pozostaje mentalnym dwunastolatkiem, czyli takim chłopcem, jakim go poznajemy. Nie rozumiem wszystkich jego decyzji, aczkolwiek zaakceptowałam je, biorąc pod uwagę ogół sytuację.
Pozostałe postacie zdają się mieć tylko swoje role do odegrania, odpowiadają na pytania Jona, stawiają nam pytania, ale nie są nikim więcej, jakby istotę ich istnienia stanowiło istnienie Jona. I może właśnie tak jest. Jedyną postacią, którą polubiłam jest Wieśniaczka poznana podczas "światowidowych podróży". Jest myśląca, wielokrotnie nie zgadza się z Jonem, ale pozostaje odważną i prostą dziewczyną, a to się ceni.
Terakowska, wielokrotnie porównywana z Tolkienem, również ma swój specyficzny styl pisania. Jest on dość ciężki, choć jednocześnie barwny i płynny. Miło czytało mi się tę książkę, ale na raz byłam w stanie przeczytał niewiele stron. Dla jednych jest to plus, dla innych minus, a mi to specjalnie nie przeszkadzało.
Przeszkadzała mi natomiast inna rzecz: ta historia nie wywołała we mnie wielu emocji. Być może niewszystkie książki od tego są, ale losy Jona były mi dość obojętne. Ani się nie roześmiałam, ani nie rozpłakałam, ale przynajmniej myślałam. To nie była porywająca historia, była za to zastanawiająca.

Zbliża się godzina dwudziesta druga, a ja przewracam ostatnią stronę. Podobało mi się? Chyba tak. Urzekła mnie? Niestety nie. Zmieniło mnie? Na pewno.

"Samotność Bogów" D. Terakowskiej to dobry odpoczynek od przewidywalnego Young Adult, wilkołaków i niezwykłych nastolatek. To magiczna opowieść o poszukiwaniu i drodze, jednak jak każda magia nie nadaje się dla wszystkich. Unikalny styl autorki trzeba polubić, ale na pewno warto spróbować. Najlepszym podsumowaniem tej książki będzie cytat z "Eleonory i Parka": "Wyglądała jak dzieło sztuki, a sztuka nie może być po prostu ładna; sztuka ma wywoływać emocje".

                                                             Moja ocena: 7/10



niedziela, 4 października 2015

Twoje książki są ważniejsze niż Ty

"Złamałaś grzbiet! Jak można tak nie szanować książek?!"
"A gdyby ktoś traktował tak twoją pracę?"
"Jesz i pijesz nad książką, takich ludzi nie powinno się w ogóle do literatury dopuszczać..."

Nigdy, przenigdy nie usłyszałam takich słów pod swoim adresem. Jednak chyba tylko dlatego, że nie publikuję zdjęć własnej biblioteczki. Nieraz zdarzyło mi się zachlapać książkę herbatą, pogiąć okładkę albo — o zgrozo! — wydrzeć stronę. Oczywiście niespecjalnie, ale wcale nie uważam tego za swoje największe grzechy. Drobne potknięcia, owszem, ale czy "niszczenie" książek uważam za karygodne?
Nie. Nie, z jednego prostego powodu: to książki są dla nas, nie my dla książek. One są tylko przedmiotami, które miło jest trzymać w ręku czy ustawić na półce, nie żadnymi mistycznymi istotami, zdatnymi jedynie do czczenia na odległość. Znacznie ważniejsza od rzeczy jest treść — powieść nie ucierpi, kiedy nakruszę herbatnikami, prawda? Autor nie rozpłacze się, jeśli zobaczy "złamany grzbiet" w stworzonym przez niego utworze. A jeśli to zrobi, to już nie jest wina moja, lecz pewnych problemów psychicznych ;)
Nie chcę jednakże, żebyście pomyśleli, że chlubię się tym, że nie dbam książki. Po prostu nie rozpaczam, ale patrząc na plamę po herbacie myślę: "o kurczę!" i staram się to jak najszybciej naprawić. Moja biblioteczka nie prezentuje się idealnie, ale nie jest to przecież stos luźnych kartek i potarganych okładek. Gdy patrzę na swoje książki, widzę, że ktoś je wielokrotnie wertował — a to chyba wystarczająca rekompensata dla autora za te kilka plam.

Zupełnie inaczej jest z książkami bibliotecznymi, bo o nie dbam naprawdę szczegółowo. Żadnego zaginania rogów, kruszenia, w ogóle nie przynoszę ich do kuchni. Brzydzą mnie plamy niewiadomego pochodzenia na książkach, które wypożyczałam, chyba mam po prostu zbyt rozwiniętą wyobraźnię, żeby ze spokojem patrzeć na dziwne kropki. Nie chcę więc w ten sposób uprzykrzać czytania innym. Moje książki — moja sprawa, cudze książki już nie.

Tak przedstawia się mój punkt widzenia, bo środowisko — więc także Wy — jest w tej kwestii zupełnie podzielone. Dla jednych książka to świętość, którą trzeba okładać folią, inni dostosowują "akcesoria czytelnika" zgodnie z własnymi potrzebami. Skoro połączenie kubka kawy i książki jest takie przyjemne, dlaczego mamy sobie tego odmawiać? Życie jest krótkie, zaszalej chociaż tak ;)
Rozumiem jednak, że część czytelników uważa za milsze patrzenie na idealny stan swego księgozbioru.

Co Wy uważacie na ten temat? Jecie i pijecie przy czytaniu? Jak prezentują się Wasze książki?

piątek, 11 września 2015

Ava Dellaira, "Kochani, dlaczego się poddaliście" — recenzja

W pośpiechu wypakowuję książki przyniesione z biblioteki. Na czytanie zostały mi... Trzy godziny. Wpatruję się w tytuły i błyskawicznie podejmuję decyzję. "Kochani, dlaczego się poddaliście". W końcu to na nią czekam już od miesiąca.

Główną bohaterką powieści jest nastoletnia Laurel, która właśnie straciła siostrę; siostrę, którą uważała za ideał i która była jej jedyną ostoją na świecie. Pretekstem do znalezienia sposobu na poradzenie sobie z bólem i tęsknotą okazuje się być praca domowa z angielskiego. Zgodnie z poleceniem nauczycielki Laurel zaczyna pisać listy do znanych zmarłych osób. Kurt Cobain, Janis Joplin, Amy Winehouse i River Phoenix stają się jej najlepszymi powiernikami.

Chodzę po domu z książką pod pachą. Na chwilę siadam do czytania, ale zaraz znowu się podrywam. Choć za oknem, ku mojej radości, ciągle jest słonecznie, ta książka wzbudza we mnie zdecydowanie zbyt letnie odczucia.

Miałam spore oczekiwania, co do tej pozycji, jednak nie porwała mnie ona od pierwszych stron. Pomyślałam, że jest całkiem w porządku i miło spędzę przy niej czas, ale spodziewałam się czegoś bardziej poruszającego, skoro sam opis powieści informuje nas o obecności śmierci i poszukiwaniu odpowiedzi. Początek to uproszczona historia nastolatki, jakich są tysiące. Nie chciałam następnego czytadła, ale pokonywałam kolejne strony z nadzieją na odnalezienie czegoś wartościowego.

Zapada zmrok, siedzę na balkonie, a obok mnie stoi kubek gorącej czekolady. Szczelniej otulam się kocem i przyglądam się pięknej okładce książki. A treść... Hmm... Treść. Wystarczy jedno zdanie: pierwszy wrześniowy wieczór spędzam przy Avie Dellairze i nie żałuję.

Pomysł przedstawienia historii poprzez listy zauroczył mnie od samego początku, szczególnie z powodu ich adresatów. Uwielbiam Amy, Nirvanę, bo coś fascynującego i niebezpiecznie pociągającego jest w gwiazdach, które płoną tak mocno, że aż same się spalają. Są tak zupełnie różne i tragiczne, że idea urozmaicenia nimi powieści Young Adult bardzo mnie zaciekawiła. Jednak nie została ona do końca wykorzystana, bo przez pierwszą połowę książki, adresaci listów są w dalekim tle.
Zrekompensowała mi to jednak główna fabuła, a konkretnie ukazanie relacji sióstr, które mocno się kochają, a jednak zawsze błyszczy tylko jedna z nich.
Jeśli natomiast chodzi o styl pisania, to Ava Dellaira w żaden sposób mnie nie urzekła, a wrażenie, które pozostawia we mnie ten element jej pióra są zupełnie neutralne.

Dobiega północ, a ja pełna emocji wertuję kolejne strony. Tak, wreszcie znalazłam to, czego chciałam. Wreszcie widzę to pełne cierpienia pytanie Laurel: "kochani, dlaczego się poddaliście?"...

Nie będę ukrywać, że moimi ulubionymi bohaterami tej powieści są adresaci listów. Jednak również główna bohaterka okazała się mniej irytująca, niż to zazwyczaj bywa. Tylko w części sprawdziły się na niej mój przepis ;)
Podoba mi się w tej książce to, że autorka pokazuje ludzi takich, jacy naprawdę są — niepewni siebie, poszukujący własnej tożsamości i pragnący akceptacji za wszelką cenę. "Ludzie nie są idealni, bo obawiają się być sobą" — to według mnie główne przesłanie utworu. Porusza on bowiem wiele ważnych i aktualnych problemów w nieco inny sposób, niż ten, którym mamy do czynienia w mediach.
Bohaterowie są po prostu młodymi ludźmi, którzy popełniają błędy.

"Zamykam książkę i odkładam ją na półkę. "Podobało mi się" — myślę — "Mimo tych wszystkich minusów, cieszę się, że ją przeczytałam". I to chyba najlepsze podsumowanie debiutu Avy Dellairy.

"Kochani, dlaczego się poddaliście" dość wyraźnie wpisuje się w granicę gatunku Young Adult, jednocześnie je przekraczając. Tę książkę polecam wszystkim fanom powieści młodzieżowych, obyczajowych, jak również fanom rocka, którzy nie przeszkadza "nastoletniość" książki. Uważam, że jest to zdecydowanie pozycja warta uwagi, bo choć czyta się ją szybko, w naszych umysłach zostaje na dłużej.
Moja ocena: 8/10

wtorek, 8 września 2015

Moja książkowa jesień

Witajcie! Coraz częściej wieje i pada, liście stopniowo żółkną, a kasztany opadają. Nic więc dziwnego, że mniej chce się nam przebywać na zewnątrz i korzystać z uroków natury. Wracając do domu marzymy tylko o przyjemnym wieczorze spędzonym z książką, za twierdzą z koca, a jako broń przed szarugą dzierżąc kubek gorącej herbaty. Tylko jest jedno „ale”… Z jaką książką?!
Wychodząc naprzeciw Waszym rozterkom przygotowałam TOP 3 powieści na jesień. Oto książki, które zapewnią Wam błogi relaks… Albo zmrożą krew w żyłach. Jak wolicie.


Mroczny klimat Barcelony, tajemnica pewnej powieści i zagadka obok której nie sposób przejść obojętnie. Carlos Ruiz Zafón doskonale zajmuje wydłużające się wieczory i pokazuje nam świat o wiele bardziej interesujący niż rzeczywistość. Gdy masz już dość okropnej aury i przytłaczającej szkoły czy pracy, „Cień wiatru” jest idealną odskocznią. Być może nie nastraja zbyt optymistycznie, ale sprawia, że Twoje zmartwienia wydają się być o wiele mniej kłopotliwe niż niezwykłe historie Daniela Sempere i Juliana Caraxa.

Nie oszukujmy się: „Awantura o Basię” jest dobra na każdą porę roku. Dlaczego więc nazywam ją „jesienną” książką? Bo jej w pewien sposób urokliwy, humorystyczny, a miejscami absurdalny klimat zapewni nam zastrzyk dobrej energii na cały dzień. Mi Kornel Makuszyński  kojarzy się z cudownymi historiami na dobranoc czytanymi przez rodziców, ciepłym łóżkiem i promiennym uśmiechem, czyli idealnym przepisem na przetrwanie gorszego dnia. Rezolutna Basia, troskliwa Stanisława i wrażliwy, mimo pozornej oschłości, Stanisław zabiorą nas do krainy, z której nie chce się wracać.




Wrzesień związanym jest z jeszcze jednym, bardzo ważnym wydarzeniem — wybuchem II Wojny Światowej. Większość z nas zna podstawowe fakty, jednak nie chce zagłębiać się w temat — albo inaczej: chce, lecz odrzuca nas wizja opasłych, nudnych tomiszczy wypełnionych datami i miejscami. Nic bardziej mylnego. Historię możemy poznawać również w łatwiejszy i bardziej przemawiający do nas sposób, co ułatwia ta książka. Przedstawione są w niej historie jedenastu kobiet, dzięki którym dziś możemy spokojnie siedzieć z książką, nie obawiając się o własne życie. Przystępny język, niezwykłe bohaterki i autentyczność to trzy powody, dla których warto oderwać się od romansów, kryminałów czy fantastyki i sięgnąć po „Dziewczyny wojenne”.
Bo warto czytać i warto pamiętać.


Post powstał w ramach akcji #jesienzfeeria.
Link do wydarzenia na facebooku: https://www.facebook.com/events/793976914056087/

Pozdrawiam!

sobota, 5 września 2015

Jostein Gaarder, "Dziewczyna z pomarańczami" i dziewczyna z recenzją

Jest 31 maja. Jutro ma przyjść moja paczka z książkami, ale dzisiejszy dzień zapowiada się wyjątkowo nudno. Chodzę po pokoju, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Przeglądam półki z książkami w poszukiwaniu czegoś krótkiego i przyjemnego. Mój wzrok przyciąga pewien biały grzbiet. „Dziewczyna z pomarańczami”… Siadam na łóżku i zaczynam czytać.

Gdy pewnego dnia Georg wraca do domu czeka na niego dziwny list — opowieść życia jego nieżyjącego ojca, Jana Olava. Stopniowo poznajemy jego treść, a raczej dowiadujemy się jej, bo do poznania jeszcze daleka droga. Czytanie rodzi same pytania, zarówno w Georgu, jak i w nas. „Dziewczyna z pomarańczami” odbywa się na dwóch płaszczyznach i, choć trudno w niej szukać wróżek czy goblinów, sprawia wrażenie baśni.

Siedzę na podłodze i z niedowierzaniem wpatruję się w kolejne strony powieści. „Ale… O co tu właściwie chodzi?” — nie rozumiem tej historii i wręcz zaczynam się zastanawiać, czy na pewno chcę ją zrozumieć. „Pomarańcze, Grenlandia, pół roku… CO?”. „Dziwna” wydaje się być najodpowiedniejszym słowem do opisania tej książki. A jeszcze sama nie wiem, czy lubię dziwne rzeczy…

Moje pierwsze spotkanie z „Dziewczyną…” było zupełnie niezrozumiałe, bo choć pojmowałam poszczególne słowa i zdania, to tok myślenia Jana Olava był dla mnie kompletną abstrakcją. I kiedy teraz się nad tym zastanawiam jestem przerażona. Czyżby naprawdę tak mało było w moim życiu magii? Przecież ja jeszcze nie wyrosłam z baśni! Muszę przyznać, że to, co zaserwował mi Jostein Gaarder było mocno odmienne od książek, z którymi mam do czynienia zazwyczaj. Wydawało się w pewien sposób dojrzalsze, choć opisane w prosty, urzekający sposób. Nie byłam pewna, czy chcę kontynuować czytanie, bo obawiałam się, że nie zrozumiem tej książki. A była zdecydowanie zbyt niezwykła, by czytać ją bez zrozumienia.

Leżę na łóżku, zastanawiając się jak wykorzystać pierwsze wakacyjne dni. Błąkam się po domu i gdzieś pomiędzy łazienką a salonem podejmuję decyzję o pojechaniu rowerem nad jezioro. Ale nie sama! Moją towarzyszką podróży zostaje „Dziewczyna z pomarańczami”— bo przecież wypadałoby dokończyć tę książkę porzuconą ponad miesiąc temu, prawda?

Za pierwszym podejściem przeczytałam około połowy książki i porzuciłam ją na jakiś czas. Czemu? Chyba dlatego, że pojawiły się ciekawsze pozycje i niezbyt przyciągała mnie wizja dalszego czytania z nieustannym „WTF?!” na twarzy.                                                                 Jednak po powrocie do Gaardera zakochałam się. Tak jakbym wreszcie zrozumiała fabułę powieści, a wtedy nie było już odwrotu. Wystarczyło kilka stron, abym „wpadła” w tę historię bez reszty.                                                                                                                                        Och, jeśli już jesteśmy przy historii, to nie jest ona unikalna. Skłaniam się wręcz do stwierdzenia, że to typowe love story. Jednak po ten typ książek nie sięgamy ze względu na zwroty akcji — chcemy zostać zauroczeni, być wchłoniętym przez powieść. A to już się świetnie panu Josteinowi udaje; jest on czarodziejem słowa, a ja dawno nie czytałam tak urzekającej historii, pobudzającej wyobraźnię. Ta historia to połączenie magii i prozy życia.

Śmieję się. Płaczę. Tulę książkę do piersi, by później rzucić ją gdzieś w kąt. „Nie… Nie! Tak, proszę tak!” Chociaż już pierwsze karty powieści ujawniają zakończenie, definitywne zakończenie historii Jana Olava, ciągle żywię złudne nadzieje, że coś się skończy inaczej. Ale się nie kończy. To życie, nie bajka, choć na co innego wskazuje styl opowieści.

Bohaterowie powieści, mimo tego, że wkraczają już w dorosłość, nie utracili nic z wrażliwego, dziecięcego wręcz postrzegania świata, więc ja — zakochana w „Małym Księciu” — nie mogłam ich nie pokochać. Sama chciałabym tak jak oni postrzegać świat, a słowa: „Nie próbuj mi wmawiać, że natura nie jest cudem. Nie opowiadaj mi, że świat nie jest baśnią. Ktoś, kto jeszcze tego nie zrozumiał, być może pojmie to dopiero wtedy, gdy baśń zacznie się kończyć” wprost musiałam wypisać sobie nad łóżkiem.                                                                        Choć postacie osadzone są w realnym świecie zupełnie mi tu nie pasują. Są zbyt wyjątkowi, aby umieścić ich w naszym szarym, brutalnym świecie. I wiecie co? Ja też chcę taka być!

Z trudem przewracam ostatnią stronę i zamykam oczy pełne łez. Mój oddech jest przerywany i choć bardzo staram się zasnąć, jedyna do czego jestem zdolna to przewracanie się z boku na bok. Wreszcie zrezygnowana wstaję, biorę koc i wychodzę na schody, aby obserwować gwiazdy. „Na pewno gdzieś tam jest Jan Olav… Nawet jeśli nigdy nie istniał…”

„Dziewczyna z pomarańczami” jest współczesną baśnią — tak samo chwyta za serce, jest odrealniona w ten uroczy sposób i pozostawia nas z przesłaniem. Polecam ją wszystkim tym, którzy chcą wzbić się na chwilę w niebo, nie zważając na konsekwencje. Ciągle twierdzę, że w naszym życiu jest za mało nadprzyrodzonych zjawisk, a „Dziewczyna z pomarańczami idealnie nadaje się do wypełnienia tej luki.
Moja ocena: 10/10



Źródło zdjęcia: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Przepraszam Was za osobistość tej notki. Jeśli Wam to nie odpowiada następnym razem postaram się poruszać mniej prywaty ;)

niedziela, 30 sierpnia 2015

Wrap up — wakacje

Hej! Z racji ostatniego dnia sierpnia przychodzę do Was z szybkim podsumowaniem wakacji. A raczej czytelniczych wakacji ;) Wiem, że niektórzy taką normę wyrabiają w miesiąc, ale okazało się, że jednak mam życie (tak, też jestem zdziwiona).

"Letnia Akademia Uczuć. Anna i wodorosty."
"Letnia Akademia Uczuć. Pięć najważniejszych słów." [Hanna Kowalewska]
Dwie książki, które dostałam na urodziny. Lekkie, młodzieżowe obyczajówki, idealne do zajęcia czasu podczas opalania. Zdecydowanie przyjemnie spędziłam z nimi czas.

"Cień wiatru" [Carlos Ruiz Zafón]
Ech, przechodząc obok księgarni nie mogłam się powstrzymać i kupiłam. Nie żałuję! Historia trzyma w napięciu, jest oryginalna, no i z książkami w tle — czego chcieć więcej?

"Dziewczyna z pomarańczami" [Jostein Gaarnder]
Po prostu mi się spodobała i to na razie musi Wam wystarczyć, bo na dniach ukaże się jej recenzja.

"Rozważna i romantyczna" [Jane Austen]
Moje pierwsze spotkanie z "dorosłą" klasyką i choć na pewno będą kolejne, to raczej nie w najbliższym czasie. Chyba jeszcze nie dojrzałam do Jane Austen.

"Zagubiony Heros" [Rick Riordan]
Tę książkę musiała czytać z przerwami, bo chociaż uwielbiam Ricka Riordana, to główni bohaterowie mnie irytowali. Tak, przez pół książki nie mogłam przeboleć braku Percy'ego.

"Szklany tron"
"Korona w mroku" [Sarah J. Maas]
Odsyłam do <a href="http://tylkoopowiesci.blogspot.com/2015/08/sarah-j-maas-tron-i-ja.html">recenzji</a>. Moja ocena 7/10.
Natomiast drugi tom w mojej skromnej opinii jej znacznie lepszy od pierwszego, chociaż "wzbogacony" w rozterki miłosne Celaeny.

"Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie" [Rafał Kosik]
Moja ukochana seria... Powieść trzyma klimat, czego niestety nie mogę powiedzieć o ostatnim tomie serii. Szybko połknęłam i nie mogłam się oderwać.

"Złodziejka książek" [Markus Zusak]
Wcześniej czytałam same pozytywne recenzję na temat tej książki, a teraz nie pozostaje mi nic innego niż im przytaknąć. Wrażenia po przeczytaniu "Złodziejki..." mogę opisać trzema słowami: uśmiech przez łzy.

"Czerwone krzesło" [Andrzej Meleszka]
Jest to książka dla młodszego czytelnika, więc bardzo trudno było mi wczuć się w akcję. Tym bardziej, że całą opowieść już dobrze znałam, bo kilkukrotnie oglądałam film na jej podstawie. Czyta się łatwo i jeśli nie wiecie, co poczytać młodszemu rodzeństwu — to już wiecie ;)

"7 razy dziś" [Lauren Oliver]
Odsyłam do <a href="http://tylkoopowiesci.blogspot.com/2015/08/lauren-oliver-razy-dzis-i-raz-recenzja.html">recenzji</a>. Moja ocena to 5.5/10.

A co Wy przeczytaliście w te wakacje? Może któreś z naszych lektur się pokrywają?

sobota, 29 sierpnia 2015

Przepis na bohaterkę książek YA

Ostatnimi czasy nie przeczytałam nic wartego recenzji, ale to nie znaczy, że mogę zostawić blog pusty. O nie!
Dlatego dziś przedstawiam Wam...

PRZEPIS NA BOHATERKĘ KSIĄŻKI YA

SKŁADNIKI NA CIASTO:
— 50 gram niezdecydowania;
— kilka łyżek mrocznej przeszłości;
— 3/4 szklanki niezwykłego talentu (wybrać wedle upodobań, ja polecam zdolności wojowniczki lub coś artystycznego);
— 3 kilogramy odpowiedzialności za losy wszechświata;

Suche składniki zmieszać i gotować na wolnym ogniu, stopniowo dodając 1/2 litra zakochania. Gdy masa nabierze pozornej jednolitości dodajemy 10 gram kłótni rodzinnych i 2 szklanki niezrozumienia.
Wszystko miksujemy, pod koniec wsypując opakowanie starożytnej przepowiedni.
Całość wstawiamy do pieca na kilka tomów.

Brawo! Stworzyłeś główną bohaterkę książki! Teraz wystarczy udekorować polewą "Happy End" lub obsypać kilkoma garściami nieoczekiwanego poświęcenia.
Smacznego!

PS Potraktujcie ten tekst z przymrużeniem oka. Make love, not war! ;)

wtorek, 25 sierpnia 2015

Lauren Oliver, "7 razy dziś" i raz recenzja

Przeglądam listę ebooków w telefonie. "Nie znam, nie mam ochoty, nie mogę otworzyć..." Mój wzrok pada na Lauren Oliver. Wpatruję się w "7 razy dziś" i w końcu się decyduję. Nie mam przy sobie żadnej książki, jestem w Sopocie, a nie chcę wydawać wspólnych pieniędzy na własne zachcianki. "Tak, to może być dobry zapełniacz czasu".

"7 razy dziś" opowiada historię nastoletniej Samanthy Kingston, która... Umiera. Ginie w wypadku samochodowym, ale nie trafia ani do czyśćca, na Pola Elizejskie czy też tam, gdzie się spodziewacie.  Ona nawet nie przestaje istnieć. Po prostu od nowa przeżywa dzień swojej śmierci. Budzik, wyjście do szkoły... I tak 7 razy. Każdego dnia ma nowy sposób na uwolnienie się z tego błędnego koła. Z jakim skutkiem? Ode mnie się tego nie dowiecie.

Przewijam kolejne strony. "Czytadło" — myślę — "Nawet przyjemne, ale czytadło. W sumie, co mi szkodzi trochę poczytadłować?". Już wiem, że z tą książką będę się zmagać jakiś tydzień, bo nie wygląda na taką, która pochłonie mnie bez reszty.  Rozkładam się na balkonie, próbuję czytać, ale, co chwila coś mnie rozprasza. Czyżby nawet para spacerująca z psem była bardziej pasjonująca od mojej lektury?

Trudno mi powiedzieć, czy pierwsze wrażenie było korzystne; chyba nawet nie myślałam w tych kategoriach. Tym razem nie miałam problemów z wdrożeniem się w fabułę, zaciekawiły mnie już pierwsze akapity książki, jednak nie porwały. Choć chciałam poznać całą historię, to nie mogłam do niej przysiąść i przeczytać "na raz", z powodu, którego sama nie znam. Być może odpychał mnie styl autorki, a może po prostu nie lubię czytać o amerykańskich college'ach i ich uczniach. Dość daleko mi do ich postrzegania świata i najczęściej nie rozumiem, czym się kierują. Miałam też wrażenie, że Lauren Oliver na siłę stara się ich ukazać jako naiwny motłoch o mózgu zbiorowym — żeby bardziej widoczna była późniejsza przemiana. Ja jednak tego nie kupuję, bo nie wierzę w całkowitą bezmyślność.

"Bla... Bla... Bla... No ileż można?!" — zniecierpliwiona odkładam tablet. Opisy nic nieznaczących przemyśleń głównej bohaterki i schematyczność coraz bardziej mnie irytują. Czuję, że powieść zdecydowanie wykracza poza moje gusta. Ma wzloty i upadki, ale momentami zwyczajnie nie mam ochoty jej czytać. "Głupiutka" — ciśnie mi się na usta — "Chociaż ta książka przekazuje jakieś wartości, to nie mogę się pozbyć wrażenia, że jest głupiutka i naiwna". Coraz poważniej zastanawiam się, czy nie marnuję swojego czasu i czy nie lepiej sięgnąć po coś innego.

Zacznijmy od tego, że trudno było mi było pojąć samą istotę powieści, czyli pętlę czasu. Cały czas próbowałam ją wpasować w schemat zmieniacza czasu Hermiony Granger czy też teorii światów alternatywnych rodem ze "Świata Zero" Rafała Kosika. No, bo jak to tak przeżywać taki "Dzień Świstaka", na jakich zasadach to działa?
Później natomiast przyzwyczaiłam się do schematu aż za bardzo. Momentami byłam znudzona i miałam dość Samanthy, chciałam, by w końcu obudziła się 13 lutego. Aby przetrwała Dzień Kupidyna, nieszczęsny piątek, 12 lutego, dzień swojej śmierci i dała mi spokój.
O, skoro już jesteśmy przy "Dniu Świstaka" to widzimy, że Lauren Oliver nie jest autorką pomysłu na powtarzanie się tego samego dnia. Poszukałam trochę na ten temat, ale albo nie umiem szukać, albo nie jest to zabieg zbyt często stosowany w literaturze.
"A jednak doczytałaś tę książkę" — pomyślicie zapewne. Zgadza się, doczytałam ją nawet z pewną przyjemnością. Lauren Oliver trafiała w moje poczucie humoru raz za razem, a czasem sprawiała, że jej historia mnie pochłaniała na kilkadziesiąt minut.
Bilans jest prosty. Początek: 0,5 Środek: 0 Koniec: 1. W systemie zero-jedynkowym, oczywiście ;)

Rzucam tablet na łóżko i zaciskami zęby. "Sam, jak możesz być taką suczą?!" — myślę, bo główna bohaterka coraz bardziej mnie irytuje. Mam jej dość tak bardzo, jak niegdyś Eadlynn z "Następczyni". Biorę trzy głębokie wdechy i ponownie sięgam po ebooka, ale czytam tylko kilka minut. Najchętniej wskoczyłabym do powieści i pomogła Samanthcie Kingston definitywnie umrzeć. Tym razem odrzucam czytanie na kilka dni.

Być może miałam przesyt amerykańskiej młodzieży (równolegle z czytaniem wróciłam do oglądania "Pretty Little Liars"), ale czy oni naprawdę są TAK BARDZO zdemoralizowani? Irytowało mnie ich zachowanie, bo moje jest od tego dość odległe. Nie rozumiałam ich, po prostu nie rozumiałam.
Później jednak stali się mi bliżsi, mniej sztuczni i szukający poklasku, a psychicznie obnażeni. Wreszcie stali się ludźmi.
I chociaż doceniam przemianę Samanthy, wydaje mi się ona przesadzona, a wręcz naiwna. Dziewczyna w tydzień zmieniła swoje nastawienie do świata i odnalazła miłość życia. Jasne to był wyjątkowy tydzień, ale czy takie zmiany faktycznie są możliwe? Nie wiem.
Bohaterowie nabierają charakteru wraz z rozwojem powieści, a my odkrywamy o nich nowe fakty. Początkowo trudno mi było się z kimkolwiek zżyć, ale ze zdziwieniem zauważyłam, że rozstanie nie należało do najłatwiejszych.

Wow. To koniec. TAKI KONIEC. Patrzę w lustro i choć ciągle wyglądam tak samo, ta książka coś we mnie zmieniła. "Może pora zabrać się za trylogię <Delirium>?" — w myślach dopisuję ją na i tak aż za długą listę TBR. Bo nie żałuję spotkania z Lauren Oliver.

Czasem książka mnie nudziła, a czasem bawiła. Raz odkładam ją zirytowana, a raz zaintrygowana. Mimo minusów cieszę się, że ją przeczytałam. Ale czy Wy powinniście?
Jeśli lubicie tematykę college'y i amerykańskiej młodzieży jest to dobry wybór, bo książka ta, oprócz niewymagającej fabuły, zawiera też morał i przekazuje pewne wartości. Jeśli jednak nie jesteście przekonani do "7 razy dziś" ja nie będę Was namawiać. Jest sporo lepszych książek i być może lepiej nimi się zająć.
To przyjemna lektura na kilka wieczorów, która jednak w żaden sposób mnie nie porwała.
Moja ocena: 5,5/10

czwartek, 20 sierpnia 2015

Sarah J. Maas, "Szklany Tron" i ja

Jest czwartkowy wieczór. Po kilkunastu minutach wahania zdejmuję z półki "Szklany Tron", część zamówienia, które przyszło poprzedniego dnia. Dla klimatu włączam muzykę filmową i kładę się na podłodze, zaczynając czytać. Decyzja o zagłębieniu się w świat Celaeny, Doriana i Chaola została podjęta. Tylko czy słusznie?

"Szklany Tron" autorstwa Sarah J. Maas opowiada nam historię Celaeny Sardothien — nastoletniej zabójczyni o niezwykłym harcie ducha i sarkastycznym poczuciu humoru, których nie złamał nawet rok morderczej pracy w kopalni Endovier. Pewnego dnia przybywa do niej książę z zaskakującą propozycją: albo zacznie współpracować z królem —  królem, którego z całego serca nienawidzi i który odebrał jej część dzieciństwa — lub wrócić do kopalni, by spędzić tam resztę swojego krótkiego życia. Wybór jest oczywisty nawet dla zbuntowanej Celaeny, bo czyż nie każdy z nas wybrałby życie? Osiemnastolatka wyrusza więc do szklanego zamku, aby stoczyć walkę o tytuł Królewskiej Obrończyni.

Zbliża się godzina czternasta, jest trzydziesty pierwszy lipca. Piątek. Zerkam na okładkę książki, ale niezbyt mnie korci czytanie. Przebrnęłam przez zaledwie kilkadziesiąt stron i nie mogę pojąć fenomenu tej książki. Oczekiwałam czegoś, co mnie zachwyci, wyrwie z życia na kilka dni, a dostałam zwykłą powieść — taką, która ani mnie ziębi, ani grzeje. "Przeczytałaś tylko kawałek, nie bierz się jeszcze za ocenianie!" — przekonuję samą siebie. Z wahaniem sięgam po książkę.

Na początku nie przemawiał do mnie styl autorki i trudno było mi połapać się w tym  świecie. Zupełnie nowe uniwersum,  bohaterowie, o których nic nie wiem, ogromne oczekiwania... Poczułam się mocno przytłoczona, a gdzieś z tyłu głowy czaił się głosik porównujący "Szklany Tron" do innych książek. Styl Sarah J. Maas wydawał mi się mdły i bez żadnego "pazura". Czekałam na rozwinięcie akcji, ale nie mogłam ukryć rozczarowania. Chciałam wielkiego bum, chciałam być powalona na kolana od pierwszych stron — nie byłam. Pierwsze wrażenie — niekorzystne, jednak nie było to winą książki. Mam radę na przyszłość dla samej siebie: hamuj swoje oczekiwania i podchodź do książki zarówno bez uprzedzeń, jak i bez ogromnych nadziei.

Przychodzi mi spędzić kolejne popołudnie z Zabójczynią Adarlanu i zauważam, że coraz łatwiej jest mi zdecydować, czy poświęcić czas na kolejne strony. Siadam na łóżku, ale po chwili zupełnie nie mogę sobie znaleźć miejsca. Targają mną emocje — tak, okazuje się, że jednak ta powieść wywołuje we mnie jakieś emocje, a losy Celaeny mnie obchodzą. "Czyżby nie było tak źle, jak się spodziewałam? A może... Może... Jest całkiem dobrze?"

Pomysł na fabułę wydawał mi się dość oryginalny, lecz jako osoba czytająca nałogowo dopatrzyłam się pewnych zbieżności z innymi książkami. Nie były jednak one aż tak widoczne jak np. w przypadku "Rywalek" Kiery Cass — no i bądźmy szczerzy: na rynku literackim jest tyle książek, że coraz trudniej czytelnika zaskoczyć. Sarah J. Maas, tworząc nowe uniwersum, dała sobie duże pole do popisu, jednak w mojej opinii nie zostało ono do końca wykorzystane. Niewiele dowiadujemy się o prawach rządzących tym światem, ludności, a jedyną podporę, jeśli chodzi o geografię krainy stanowi mapka. Choć jest ona pomocna, to sięgając po powieść oczekiwałam większego dopracowania opisów.
Zastanawiałam się też dlaczego obrońcy króla poszukuje się w więzieniu — czyż kluczową cechą na takim stanowisku nie powinna być lojalność? Ciężko oczekiwać oddania od zabójczyni, która szczerze cię nienawidzi. Nie rozumiem toku myślenia króla Adarlanu i — według mnie — w tym miejscu fabuła nieco kuleje.
Kolejny minus w dzienniczku pani Maas wpisuję w rubryce "nieprzewidywalność". Znacznie szybciej od Celaeny domyśliłam się, kto jest przyczyną tych wszystkich zbrodni w zamku. Choć nie jestem osobą w mig rozszyfrowująca wszelkie zagrania autorów, ta zagadka nie sprawiła mi trudności.

Od godziny męczy mnie potworny ból głowy, a oczy same się zamykają, ale nie odkładam książki. Z niecierpliwością przewracam kolejne strony, zagryzam usta z napięcia, aż w pewnym momencie wychodzę się przewietrzyć.  " Celaena musisz to wygrać!" — powtarzam w myślach jak mantrę — "Proszę, Chaol, Dorian, zróbcie coś! To nie fair! Nie bawię się tak! Pomóżcie jej...". I choć rozsądek wskazuje coś innego, ja nawet nie zastanawiam się nad pójściem spać. Muszę czytać dalej.

Czymś, co na starcie zniechęciło mnie do tej powieści są imiona bohaterów — w szczególności panny Sardothien. Jak właściwie mam je wymawiać? "Selena"? "Selajna"? "Selina"? Nie przepadam za używaniem aż tak niespotykanych imion — nawet jeśli jest to spowodowane tworzeniem nowego świata — bo rodzi to niepotrzebne trudności. Czy fabuła ucierpi, gdy Celaenę zamienimy na Katherine czy Anne?
Bohaterowie są porządnie wykreowani: mają własne charaktery, które utożsamiam z nimi i z nikim innym; są stali w uczuciach (poza Sardothien w "Koronie w mroku"); są wielowymiarowi. Można odnaleźć w nich cząstkę siebie i szczerze polubić. Wydają się być realni — tak, jakby mogli wyjść z książki i rozpocząć życie w naszym świecie. Chaol i Dorian podobają mi się jako mężczyźni i choć mają odmienne charaktery nie potrafię między nimi wybrać.
Jednak i ich dotyka pewna irytująca przypadłość — rumienienie się. Na kartach tej powieści postacie setki razy się czerwienią, co w pewnym momencie staje się naprawdę uciążliwe. Aż chciałoby się powtórzyć za moją babcią: "Chłop jak dąb, a czerwieni się niczym panienka na wydaniu" ;)

Przewracam ostatnią stronę i zamykam książkę. Odkładam książkę na półkę i zamyślona zatrzymuję się. Spoglądam na grzbiety okładek z pewnym rozrzewnieniem. "I co? Czyżby to był już koniec?... Och, nie. To dopiero początek." — myślę i z uśmiechem wyjmuję "Koronę w mroku", drugą część cyklu.

"Szklany Tron" nie znajdzie miejsca wśród moich ulubionych książek, jednak miło spędziłam przy niej czas. Bilans plusów i minusów jest korzystny dla Sarah J. Maas. Muszę przyznać, że dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie aż takich emocji. Ponadto po lekturze kolejnego tomu mogę przyznać, że warsztat autorki się rozwija i warto kontynuować serię. Jeśli lubicie fantastykę, książki Young Adult i macie już dość mdłych bohaterek — z czystym sumieniem polecam wam tę książkę. Być może lepszym rozwiązaniem jest wypożyczenie tej książki z biblioteki niż kupowanie, ale nie będzie żałować czasu poświęconego losom Celaeny Sardothien.
Moja ocena: 7/10

piątek, 5 czerwca 2015

Powitania

Hej!

Kim jestem?
Mam na imię Julita, jestem czternastolatką. Mam trzy pasje, którymi chcę się z Wami podzielić: książki, pisanie i język angielski. Z czasem dowiecie się o mnie znacznie więcej, ale chwilowo nie będę Was zarzucać danymi zupełnie nieznanej osoby. Jestem nieśmiała, dość zamknięta w sobie, jednak przed Wami chcę się otworzyć.

O czym będzie blog?
Będzie to blog recenzencki, skupiony na książkach. Czytam głównie Young Adult, fantastykę i obyczajówki, więc najczęściej to opinie na ich temat będą się pojawiać. Nie chcę się jednak szczelnie zamykać na swoim podwórku ;) Czasem popełnię post ze znacznikiem [off-top], czyli własne przemyślenia lub krótkie informatory, o tym co dzieje się w moim życiu. Inne pomysły być może wprowadzę z czasem.

Jeśli tu zabłądziłeś, nie wahaj się napisać czegoś o sobie.