niedziela, 30 sierpnia 2015

Wrap up — wakacje

Hej! Z racji ostatniego dnia sierpnia przychodzę do Was z szybkim podsumowaniem wakacji. A raczej czytelniczych wakacji ;) Wiem, że niektórzy taką normę wyrabiają w miesiąc, ale okazało się, że jednak mam życie (tak, też jestem zdziwiona).

"Letnia Akademia Uczuć. Anna i wodorosty."
"Letnia Akademia Uczuć. Pięć najważniejszych słów." [Hanna Kowalewska]
Dwie książki, które dostałam na urodziny. Lekkie, młodzieżowe obyczajówki, idealne do zajęcia czasu podczas opalania. Zdecydowanie przyjemnie spędziłam z nimi czas.

"Cień wiatru" [Carlos Ruiz Zafón]
Ech, przechodząc obok księgarni nie mogłam się powstrzymać i kupiłam. Nie żałuję! Historia trzyma w napięciu, jest oryginalna, no i z książkami w tle — czego chcieć więcej?

"Dziewczyna z pomarańczami" [Jostein Gaarnder]
Po prostu mi się spodobała i to na razie musi Wam wystarczyć, bo na dniach ukaże się jej recenzja.

"Rozważna i romantyczna" [Jane Austen]
Moje pierwsze spotkanie z "dorosłą" klasyką i choć na pewno będą kolejne, to raczej nie w najbliższym czasie. Chyba jeszcze nie dojrzałam do Jane Austen.

"Zagubiony Heros" [Rick Riordan]
Tę książkę musiała czytać z przerwami, bo chociaż uwielbiam Ricka Riordana, to główni bohaterowie mnie irytowali. Tak, przez pół książki nie mogłam przeboleć braku Percy'ego.

"Szklany tron"
"Korona w mroku" [Sarah J. Maas]
Odsyłam do <a href="http://tylkoopowiesci.blogspot.com/2015/08/sarah-j-maas-tron-i-ja.html">recenzji</a>. Moja ocena 7/10.
Natomiast drugi tom w mojej skromnej opinii jej znacznie lepszy od pierwszego, chociaż "wzbogacony" w rozterki miłosne Celaeny.

"Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie" [Rafał Kosik]
Moja ukochana seria... Powieść trzyma klimat, czego niestety nie mogę powiedzieć o ostatnim tomie serii. Szybko połknęłam i nie mogłam się oderwać.

"Złodziejka książek" [Markus Zusak]
Wcześniej czytałam same pozytywne recenzję na temat tej książki, a teraz nie pozostaje mi nic innego niż im przytaknąć. Wrażenia po przeczytaniu "Złodziejki..." mogę opisać trzema słowami: uśmiech przez łzy.

"Czerwone krzesło" [Andrzej Meleszka]
Jest to książka dla młodszego czytelnika, więc bardzo trudno było mi wczuć się w akcję. Tym bardziej, że całą opowieść już dobrze znałam, bo kilkukrotnie oglądałam film na jej podstawie. Czyta się łatwo i jeśli nie wiecie, co poczytać młodszemu rodzeństwu — to już wiecie ;)

"7 razy dziś" [Lauren Oliver]
Odsyłam do <a href="http://tylkoopowiesci.blogspot.com/2015/08/lauren-oliver-razy-dzis-i-raz-recenzja.html">recenzji</a>. Moja ocena to 5.5/10.

A co Wy przeczytaliście w te wakacje? Może któreś z naszych lektur się pokrywają?

sobota, 29 sierpnia 2015

Przepis na bohaterkę książek YA

Ostatnimi czasy nie przeczytałam nic wartego recenzji, ale to nie znaczy, że mogę zostawić blog pusty. O nie!
Dlatego dziś przedstawiam Wam...

PRZEPIS NA BOHATERKĘ KSIĄŻKI YA

SKŁADNIKI NA CIASTO:
— 50 gram niezdecydowania;
— kilka łyżek mrocznej przeszłości;
— 3/4 szklanki niezwykłego talentu (wybrać wedle upodobań, ja polecam zdolności wojowniczki lub coś artystycznego);
— 3 kilogramy odpowiedzialności za losy wszechświata;

Suche składniki zmieszać i gotować na wolnym ogniu, stopniowo dodając 1/2 litra zakochania. Gdy masa nabierze pozornej jednolitości dodajemy 10 gram kłótni rodzinnych i 2 szklanki niezrozumienia.
Wszystko miksujemy, pod koniec wsypując opakowanie starożytnej przepowiedni.
Całość wstawiamy do pieca na kilka tomów.

Brawo! Stworzyłeś główną bohaterkę książki! Teraz wystarczy udekorować polewą "Happy End" lub obsypać kilkoma garściami nieoczekiwanego poświęcenia.
Smacznego!

PS Potraktujcie ten tekst z przymrużeniem oka. Make love, not war! ;)

wtorek, 25 sierpnia 2015

Lauren Oliver, "7 razy dziś" i raz recenzja

Przeglądam listę ebooków w telefonie. "Nie znam, nie mam ochoty, nie mogę otworzyć..." Mój wzrok pada na Lauren Oliver. Wpatruję się w "7 razy dziś" i w końcu się decyduję. Nie mam przy sobie żadnej książki, jestem w Sopocie, a nie chcę wydawać wspólnych pieniędzy na własne zachcianki. "Tak, to może być dobry zapełniacz czasu".

"7 razy dziś" opowiada historię nastoletniej Samanthy Kingston, która... Umiera. Ginie w wypadku samochodowym, ale nie trafia ani do czyśćca, na Pola Elizejskie czy też tam, gdzie się spodziewacie.  Ona nawet nie przestaje istnieć. Po prostu od nowa przeżywa dzień swojej śmierci. Budzik, wyjście do szkoły... I tak 7 razy. Każdego dnia ma nowy sposób na uwolnienie się z tego błędnego koła. Z jakim skutkiem? Ode mnie się tego nie dowiecie.

Przewijam kolejne strony. "Czytadło" — myślę — "Nawet przyjemne, ale czytadło. W sumie, co mi szkodzi trochę poczytadłować?". Już wiem, że z tą książką będę się zmagać jakiś tydzień, bo nie wygląda na taką, która pochłonie mnie bez reszty.  Rozkładam się na balkonie, próbuję czytać, ale, co chwila coś mnie rozprasza. Czyżby nawet para spacerująca z psem była bardziej pasjonująca od mojej lektury?

Trudno mi powiedzieć, czy pierwsze wrażenie było korzystne; chyba nawet nie myślałam w tych kategoriach. Tym razem nie miałam problemów z wdrożeniem się w fabułę, zaciekawiły mnie już pierwsze akapity książki, jednak nie porwały. Choć chciałam poznać całą historię, to nie mogłam do niej przysiąść i przeczytać "na raz", z powodu, którego sama nie znam. Być może odpychał mnie styl autorki, a może po prostu nie lubię czytać o amerykańskich college'ach i ich uczniach. Dość daleko mi do ich postrzegania świata i najczęściej nie rozumiem, czym się kierują. Miałam też wrażenie, że Lauren Oliver na siłę stara się ich ukazać jako naiwny motłoch o mózgu zbiorowym — żeby bardziej widoczna była późniejsza przemiana. Ja jednak tego nie kupuję, bo nie wierzę w całkowitą bezmyślność.

"Bla... Bla... Bla... No ileż można?!" — zniecierpliwiona odkładam tablet. Opisy nic nieznaczących przemyśleń głównej bohaterki i schematyczność coraz bardziej mnie irytują. Czuję, że powieść zdecydowanie wykracza poza moje gusta. Ma wzloty i upadki, ale momentami zwyczajnie nie mam ochoty jej czytać. "Głupiutka" — ciśnie mi się na usta — "Chociaż ta książka przekazuje jakieś wartości, to nie mogę się pozbyć wrażenia, że jest głupiutka i naiwna". Coraz poważniej zastanawiam się, czy nie marnuję swojego czasu i czy nie lepiej sięgnąć po coś innego.

Zacznijmy od tego, że trudno było mi było pojąć samą istotę powieści, czyli pętlę czasu. Cały czas próbowałam ją wpasować w schemat zmieniacza czasu Hermiony Granger czy też teorii światów alternatywnych rodem ze "Świata Zero" Rafała Kosika. No, bo jak to tak przeżywać taki "Dzień Świstaka", na jakich zasadach to działa?
Później natomiast przyzwyczaiłam się do schematu aż za bardzo. Momentami byłam znudzona i miałam dość Samanthy, chciałam, by w końcu obudziła się 13 lutego. Aby przetrwała Dzień Kupidyna, nieszczęsny piątek, 12 lutego, dzień swojej śmierci i dała mi spokój.
O, skoro już jesteśmy przy "Dniu Świstaka" to widzimy, że Lauren Oliver nie jest autorką pomysłu na powtarzanie się tego samego dnia. Poszukałam trochę na ten temat, ale albo nie umiem szukać, albo nie jest to zabieg zbyt często stosowany w literaturze.
"A jednak doczytałaś tę książkę" — pomyślicie zapewne. Zgadza się, doczytałam ją nawet z pewną przyjemnością. Lauren Oliver trafiała w moje poczucie humoru raz za razem, a czasem sprawiała, że jej historia mnie pochłaniała na kilkadziesiąt minut.
Bilans jest prosty. Początek: 0,5 Środek: 0 Koniec: 1. W systemie zero-jedynkowym, oczywiście ;)

Rzucam tablet na łóżko i zaciskami zęby. "Sam, jak możesz być taką suczą?!" — myślę, bo główna bohaterka coraz bardziej mnie irytuje. Mam jej dość tak bardzo, jak niegdyś Eadlynn z "Następczyni". Biorę trzy głębokie wdechy i ponownie sięgam po ebooka, ale czytam tylko kilka minut. Najchętniej wskoczyłabym do powieści i pomogła Samanthcie Kingston definitywnie umrzeć. Tym razem odrzucam czytanie na kilka dni.

Być może miałam przesyt amerykańskiej młodzieży (równolegle z czytaniem wróciłam do oglądania "Pretty Little Liars"), ale czy oni naprawdę są TAK BARDZO zdemoralizowani? Irytowało mnie ich zachowanie, bo moje jest od tego dość odległe. Nie rozumiałam ich, po prostu nie rozumiałam.
Później jednak stali się mi bliżsi, mniej sztuczni i szukający poklasku, a psychicznie obnażeni. Wreszcie stali się ludźmi.
I chociaż doceniam przemianę Samanthy, wydaje mi się ona przesadzona, a wręcz naiwna. Dziewczyna w tydzień zmieniła swoje nastawienie do świata i odnalazła miłość życia. Jasne to był wyjątkowy tydzień, ale czy takie zmiany faktycznie są możliwe? Nie wiem.
Bohaterowie nabierają charakteru wraz z rozwojem powieści, a my odkrywamy o nich nowe fakty. Początkowo trudno mi było się z kimkolwiek zżyć, ale ze zdziwieniem zauważyłam, że rozstanie nie należało do najłatwiejszych.

Wow. To koniec. TAKI KONIEC. Patrzę w lustro i choć ciągle wyglądam tak samo, ta książka coś we mnie zmieniła. "Może pora zabrać się za trylogię <Delirium>?" — w myślach dopisuję ją na i tak aż za długą listę TBR. Bo nie żałuję spotkania z Lauren Oliver.

Czasem książka mnie nudziła, a czasem bawiła. Raz odkładam ją zirytowana, a raz zaintrygowana. Mimo minusów cieszę się, że ją przeczytałam. Ale czy Wy powinniście?
Jeśli lubicie tematykę college'y i amerykańskiej młodzieży jest to dobry wybór, bo książka ta, oprócz niewymagającej fabuły, zawiera też morał i przekazuje pewne wartości. Jeśli jednak nie jesteście przekonani do "7 razy dziś" ja nie będę Was namawiać. Jest sporo lepszych książek i być może lepiej nimi się zająć.
To przyjemna lektura na kilka wieczorów, która jednak w żaden sposób mnie nie porwała.
Moja ocena: 5,5/10

czwartek, 20 sierpnia 2015

Sarah J. Maas, "Szklany Tron" i ja

Jest czwartkowy wieczór. Po kilkunastu minutach wahania zdejmuję z półki "Szklany Tron", część zamówienia, które przyszło poprzedniego dnia. Dla klimatu włączam muzykę filmową i kładę się na podłodze, zaczynając czytać. Decyzja o zagłębieniu się w świat Celaeny, Doriana i Chaola została podjęta. Tylko czy słusznie?

"Szklany Tron" autorstwa Sarah J. Maas opowiada nam historię Celaeny Sardothien — nastoletniej zabójczyni o niezwykłym harcie ducha i sarkastycznym poczuciu humoru, których nie złamał nawet rok morderczej pracy w kopalni Endovier. Pewnego dnia przybywa do niej książę z zaskakującą propozycją: albo zacznie współpracować z królem —  królem, którego z całego serca nienawidzi i który odebrał jej część dzieciństwa — lub wrócić do kopalni, by spędzić tam resztę swojego krótkiego życia. Wybór jest oczywisty nawet dla zbuntowanej Celaeny, bo czyż nie każdy z nas wybrałby życie? Osiemnastolatka wyrusza więc do szklanego zamku, aby stoczyć walkę o tytuł Królewskiej Obrończyni.

Zbliża się godzina czternasta, jest trzydziesty pierwszy lipca. Piątek. Zerkam na okładkę książki, ale niezbyt mnie korci czytanie. Przebrnęłam przez zaledwie kilkadziesiąt stron i nie mogę pojąć fenomenu tej książki. Oczekiwałam czegoś, co mnie zachwyci, wyrwie z życia na kilka dni, a dostałam zwykłą powieść — taką, która ani mnie ziębi, ani grzeje. "Przeczytałaś tylko kawałek, nie bierz się jeszcze za ocenianie!" — przekonuję samą siebie. Z wahaniem sięgam po książkę.

Na początku nie przemawiał do mnie styl autorki i trudno było mi połapać się w tym  świecie. Zupełnie nowe uniwersum,  bohaterowie, o których nic nie wiem, ogromne oczekiwania... Poczułam się mocno przytłoczona, a gdzieś z tyłu głowy czaił się głosik porównujący "Szklany Tron" do innych książek. Styl Sarah J. Maas wydawał mi się mdły i bez żadnego "pazura". Czekałam na rozwinięcie akcji, ale nie mogłam ukryć rozczarowania. Chciałam wielkiego bum, chciałam być powalona na kolana od pierwszych stron — nie byłam. Pierwsze wrażenie — niekorzystne, jednak nie było to winą książki. Mam radę na przyszłość dla samej siebie: hamuj swoje oczekiwania i podchodź do książki zarówno bez uprzedzeń, jak i bez ogromnych nadziei.

Przychodzi mi spędzić kolejne popołudnie z Zabójczynią Adarlanu i zauważam, że coraz łatwiej jest mi zdecydować, czy poświęcić czas na kolejne strony. Siadam na łóżku, ale po chwili zupełnie nie mogę sobie znaleźć miejsca. Targają mną emocje — tak, okazuje się, że jednak ta powieść wywołuje we mnie jakieś emocje, a losy Celaeny mnie obchodzą. "Czyżby nie było tak źle, jak się spodziewałam? A może... Może... Jest całkiem dobrze?"

Pomysł na fabułę wydawał mi się dość oryginalny, lecz jako osoba czytająca nałogowo dopatrzyłam się pewnych zbieżności z innymi książkami. Nie były jednak one aż tak widoczne jak np. w przypadku "Rywalek" Kiery Cass — no i bądźmy szczerzy: na rynku literackim jest tyle książek, że coraz trudniej czytelnika zaskoczyć. Sarah J. Maas, tworząc nowe uniwersum, dała sobie duże pole do popisu, jednak w mojej opinii nie zostało ono do końca wykorzystane. Niewiele dowiadujemy się o prawach rządzących tym światem, ludności, a jedyną podporę, jeśli chodzi o geografię krainy stanowi mapka. Choć jest ona pomocna, to sięgając po powieść oczekiwałam większego dopracowania opisów.
Zastanawiałam się też dlaczego obrońcy króla poszukuje się w więzieniu — czyż kluczową cechą na takim stanowisku nie powinna być lojalność? Ciężko oczekiwać oddania od zabójczyni, która szczerze cię nienawidzi. Nie rozumiem toku myślenia króla Adarlanu i — według mnie — w tym miejscu fabuła nieco kuleje.
Kolejny minus w dzienniczku pani Maas wpisuję w rubryce "nieprzewidywalność". Znacznie szybciej od Celaeny domyśliłam się, kto jest przyczyną tych wszystkich zbrodni w zamku. Choć nie jestem osobą w mig rozszyfrowująca wszelkie zagrania autorów, ta zagadka nie sprawiła mi trudności.

Od godziny męczy mnie potworny ból głowy, a oczy same się zamykają, ale nie odkładam książki. Z niecierpliwością przewracam kolejne strony, zagryzam usta z napięcia, aż w pewnym momencie wychodzę się przewietrzyć.  " Celaena musisz to wygrać!" — powtarzam w myślach jak mantrę — "Proszę, Chaol, Dorian, zróbcie coś! To nie fair! Nie bawię się tak! Pomóżcie jej...". I choć rozsądek wskazuje coś innego, ja nawet nie zastanawiam się nad pójściem spać. Muszę czytać dalej.

Czymś, co na starcie zniechęciło mnie do tej powieści są imiona bohaterów — w szczególności panny Sardothien. Jak właściwie mam je wymawiać? "Selena"? "Selajna"? "Selina"? Nie przepadam za używaniem aż tak niespotykanych imion — nawet jeśli jest to spowodowane tworzeniem nowego świata — bo rodzi to niepotrzebne trudności. Czy fabuła ucierpi, gdy Celaenę zamienimy na Katherine czy Anne?
Bohaterowie są porządnie wykreowani: mają własne charaktery, które utożsamiam z nimi i z nikim innym; są stali w uczuciach (poza Sardothien w "Koronie w mroku"); są wielowymiarowi. Można odnaleźć w nich cząstkę siebie i szczerze polubić. Wydają się być realni — tak, jakby mogli wyjść z książki i rozpocząć życie w naszym świecie. Chaol i Dorian podobają mi się jako mężczyźni i choć mają odmienne charaktery nie potrafię między nimi wybrać.
Jednak i ich dotyka pewna irytująca przypadłość — rumienienie się. Na kartach tej powieści postacie setki razy się czerwienią, co w pewnym momencie staje się naprawdę uciążliwe. Aż chciałoby się powtórzyć za moją babcią: "Chłop jak dąb, a czerwieni się niczym panienka na wydaniu" ;)

Przewracam ostatnią stronę i zamykam książkę. Odkładam książkę na półkę i zamyślona zatrzymuję się. Spoglądam na grzbiety okładek z pewnym rozrzewnieniem. "I co? Czyżby to był już koniec?... Och, nie. To dopiero początek." — myślę i z uśmiechem wyjmuję "Koronę w mroku", drugą część cyklu.

"Szklany Tron" nie znajdzie miejsca wśród moich ulubionych książek, jednak miło spędziłam przy niej czas. Bilans plusów i minusów jest korzystny dla Sarah J. Maas. Muszę przyznać, że dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie aż takich emocji. Ponadto po lekturze kolejnego tomu mogę przyznać, że warsztat autorki się rozwija i warto kontynuować serię. Jeśli lubicie fantastykę, książki Young Adult i macie już dość mdłych bohaterek — z czystym sumieniem polecam wam tę książkę. Być może lepszym rozwiązaniem jest wypożyczenie tej książki z biblioteki niż kupowanie, ale nie będzie żałować czasu poświęconego losom Celaeny Sardothien.
Moja ocena: 7/10