piątek, 11 września 2015

Ava Dellaira, "Kochani, dlaczego się poddaliście" — recenzja

W pośpiechu wypakowuję książki przyniesione z biblioteki. Na czytanie zostały mi... Trzy godziny. Wpatruję się w tytuły i błyskawicznie podejmuję decyzję. "Kochani, dlaczego się poddaliście". W końcu to na nią czekam już od miesiąca.

Główną bohaterką powieści jest nastoletnia Laurel, która właśnie straciła siostrę; siostrę, którą uważała za ideał i która była jej jedyną ostoją na świecie. Pretekstem do znalezienia sposobu na poradzenie sobie z bólem i tęsknotą okazuje się być praca domowa z angielskiego. Zgodnie z poleceniem nauczycielki Laurel zaczyna pisać listy do znanych zmarłych osób. Kurt Cobain, Janis Joplin, Amy Winehouse i River Phoenix stają się jej najlepszymi powiernikami.

Chodzę po domu z książką pod pachą. Na chwilę siadam do czytania, ale zaraz znowu się podrywam. Choć za oknem, ku mojej radości, ciągle jest słonecznie, ta książka wzbudza we mnie zdecydowanie zbyt letnie odczucia.

Miałam spore oczekiwania, co do tej pozycji, jednak nie porwała mnie ona od pierwszych stron. Pomyślałam, że jest całkiem w porządku i miło spędzę przy niej czas, ale spodziewałam się czegoś bardziej poruszającego, skoro sam opis powieści informuje nas o obecności śmierci i poszukiwaniu odpowiedzi. Początek to uproszczona historia nastolatki, jakich są tysiące. Nie chciałam następnego czytadła, ale pokonywałam kolejne strony z nadzieją na odnalezienie czegoś wartościowego.

Zapada zmrok, siedzę na balkonie, a obok mnie stoi kubek gorącej czekolady. Szczelniej otulam się kocem i przyglądam się pięknej okładce książki. A treść... Hmm... Treść. Wystarczy jedno zdanie: pierwszy wrześniowy wieczór spędzam przy Avie Dellairze i nie żałuję.

Pomysł przedstawienia historii poprzez listy zauroczył mnie od samego początku, szczególnie z powodu ich adresatów. Uwielbiam Amy, Nirvanę, bo coś fascynującego i niebezpiecznie pociągającego jest w gwiazdach, które płoną tak mocno, że aż same się spalają. Są tak zupełnie różne i tragiczne, że idea urozmaicenia nimi powieści Young Adult bardzo mnie zaciekawiła. Jednak nie została ona do końca wykorzystana, bo przez pierwszą połowę książki, adresaci listów są w dalekim tle.
Zrekompensowała mi to jednak główna fabuła, a konkretnie ukazanie relacji sióstr, które mocno się kochają, a jednak zawsze błyszczy tylko jedna z nich.
Jeśli natomiast chodzi o styl pisania, to Ava Dellaira w żaden sposób mnie nie urzekła, a wrażenie, które pozostawia we mnie ten element jej pióra są zupełnie neutralne.

Dobiega północ, a ja pełna emocji wertuję kolejne strony. Tak, wreszcie znalazłam to, czego chciałam. Wreszcie widzę to pełne cierpienia pytanie Laurel: "kochani, dlaczego się poddaliście?"...

Nie będę ukrywać, że moimi ulubionymi bohaterami tej powieści są adresaci listów. Jednak również główna bohaterka okazała się mniej irytująca, niż to zazwyczaj bywa. Tylko w części sprawdziły się na niej mój przepis ;)
Podoba mi się w tej książce to, że autorka pokazuje ludzi takich, jacy naprawdę są — niepewni siebie, poszukujący własnej tożsamości i pragnący akceptacji za wszelką cenę. "Ludzie nie są idealni, bo obawiają się być sobą" — to według mnie główne przesłanie utworu. Porusza on bowiem wiele ważnych i aktualnych problemów w nieco inny sposób, niż ten, którym mamy do czynienia w mediach.
Bohaterowie są po prostu młodymi ludźmi, którzy popełniają błędy.

"Zamykam książkę i odkładam ją na półkę. "Podobało mi się" — myślę — "Mimo tych wszystkich minusów, cieszę się, że ją przeczytałam". I to chyba najlepsze podsumowanie debiutu Avy Dellairy.

"Kochani, dlaczego się poddaliście" dość wyraźnie wpisuje się w granicę gatunku Young Adult, jednocześnie je przekraczając. Tę książkę polecam wszystkim fanom powieści młodzieżowych, obyczajowych, jak również fanom rocka, którzy nie przeszkadza "nastoletniość" książki. Uważam, że jest to zdecydowanie pozycja warta uwagi, bo choć czyta się ją szybko, w naszych umysłach zostaje na dłużej.
Moja ocena: 8/10

wtorek, 8 września 2015

Moja książkowa jesień

Witajcie! Coraz częściej wieje i pada, liście stopniowo żółkną, a kasztany opadają. Nic więc dziwnego, że mniej chce się nam przebywać na zewnątrz i korzystać z uroków natury. Wracając do domu marzymy tylko o przyjemnym wieczorze spędzonym z książką, za twierdzą z koca, a jako broń przed szarugą dzierżąc kubek gorącej herbaty. Tylko jest jedno „ale”… Z jaką książką?!
Wychodząc naprzeciw Waszym rozterkom przygotowałam TOP 3 powieści na jesień. Oto książki, które zapewnią Wam błogi relaks… Albo zmrożą krew w żyłach. Jak wolicie.


Mroczny klimat Barcelony, tajemnica pewnej powieści i zagadka obok której nie sposób przejść obojętnie. Carlos Ruiz Zafón doskonale zajmuje wydłużające się wieczory i pokazuje nam świat o wiele bardziej interesujący niż rzeczywistość. Gdy masz już dość okropnej aury i przytłaczającej szkoły czy pracy, „Cień wiatru” jest idealną odskocznią. Być może nie nastraja zbyt optymistycznie, ale sprawia, że Twoje zmartwienia wydają się być o wiele mniej kłopotliwe niż niezwykłe historie Daniela Sempere i Juliana Caraxa.

Nie oszukujmy się: „Awantura o Basię” jest dobra na każdą porę roku. Dlaczego więc nazywam ją „jesienną” książką? Bo jej w pewien sposób urokliwy, humorystyczny, a miejscami absurdalny klimat zapewni nam zastrzyk dobrej energii na cały dzień. Mi Kornel Makuszyński  kojarzy się z cudownymi historiami na dobranoc czytanymi przez rodziców, ciepłym łóżkiem i promiennym uśmiechem, czyli idealnym przepisem na przetrwanie gorszego dnia. Rezolutna Basia, troskliwa Stanisława i wrażliwy, mimo pozornej oschłości, Stanisław zabiorą nas do krainy, z której nie chce się wracać.




Wrzesień związanym jest z jeszcze jednym, bardzo ważnym wydarzeniem — wybuchem II Wojny Światowej. Większość z nas zna podstawowe fakty, jednak nie chce zagłębiać się w temat — albo inaczej: chce, lecz odrzuca nas wizja opasłych, nudnych tomiszczy wypełnionych datami i miejscami. Nic bardziej mylnego. Historię możemy poznawać również w łatwiejszy i bardziej przemawiający do nas sposób, co ułatwia ta książka. Przedstawione są w niej historie jedenastu kobiet, dzięki którym dziś możemy spokojnie siedzieć z książką, nie obawiając się o własne życie. Przystępny język, niezwykłe bohaterki i autentyczność to trzy powody, dla których warto oderwać się od romansów, kryminałów czy fantastyki i sięgnąć po „Dziewczyny wojenne”.
Bo warto czytać i warto pamiętać.


Post powstał w ramach akcji #jesienzfeeria.
Link do wydarzenia na facebooku: https://www.facebook.com/events/793976914056087/

Pozdrawiam!

sobota, 5 września 2015

Jostein Gaarder, "Dziewczyna z pomarańczami" i dziewczyna z recenzją

Jest 31 maja. Jutro ma przyjść moja paczka z książkami, ale dzisiejszy dzień zapowiada się wyjątkowo nudno. Chodzę po pokoju, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Przeglądam półki z książkami w poszukiwaniu czegoś krótkiego i przyjemnego. Mój wzrok przyciąga pewien biały grzbiet. „Dziewczyna z pomarańczami”… Siadam na łóżku i zaczynam czytać.

Gdy pewnego dnia Georg wraca do domu czeka na niego dziwny list — opowieść życia jego nieżyjącego ojca, Jana Olava. Stopniowo poznajemy jego treść, a raczej dowiadujemy się jej, bo do poznania jeszcze daleka droga. Czytanie rodzi same pytania, zarówno w Georgu, jak i w nas. „Dziewczyna z pomarańczami” odbywa się na dwóch płaszczyznach i, choć trudno w niej szukać wróżek czy goblinów, sprawia wrażenie baśni.

Siedzę na podłodze i z niedowierzaniem wpatruję się w kolejne strony powieści. „Ale… O co tu właściwie chodzi?” — nie rozumiem tej historii i wręcz zaczynam się zastanawiać, czy na pewno chcę ją zrozumieć. „Pomarańcze, Grenlandia, pół roku… CO?”. „Dziwna” wydaje się być najodpowiedniejszym słowem do opisania tej książki. A jeszcze sama nie wiem, czy lubię dziwne rzeczy…

Moje pierwsze spotkanie z „Dziewczyną…” było zupełnie niezrozumiałe, bo choć pojmowałam poszczególne słowa i zdania, to tok myślenia Jana Olava był dla mnie kompletną abstrakcją. I kiedy teraz się nad tym zastanawiam jestem przerażona. Czyżby naprawdę tak mało było w moim życiu magii? Przecież ja jeszcze nie wyrosłam z baśni! Muszę przyznać, że to, co zaserwował mi Jostein Gaarder było mocno odmienne od książek, z którymi mam do czynienia zazwyczaj. Wydawało się w pewien sposób dojrzalsze, choć opisane w prosty, urzekający sposób. Nie byłam pewna, czy chcę kontynuować czytanie, bo obawiałam się, że nie zrozumiem tej książki. A była zdecydowanie zbyt niezwykła, by czytać ją bez zrozumienia.

Leżę na łóżku, zastanawiając się jak wykorzystać pierwsze wakacyjne dni. Błąkam się po domu i gdzieś pomiędzy łazienką a salonem podejmuję decyzję o pojechaniu rowerem nad jezioro. Ale nie sama! Moją towarzyszką podróży zostaje „Dziewczyna z pomarańczami”— bo przecież wypadałoby dokończyć tę książkę porzuconą ponad miesiąc temu, prawda?

Za pierwszym podejściem przeczytałam około połowy książki i porzuciłam ją na jakiś czas. Czemu? Chyba dlatego, że pojawiły się ciekawsze pozycje i niezbyt przyciągała mnie wizja dalszego czytania z nieustannym „WTF?!” na twarzy.                                                                 Jednak po powrocie do Gaardera zakochałam się. Tak jakbym wreszcie zrozumiała fabułę powieści, a wtedy nie było już odwrotu. Wystarczyło kilka stron, abym „wpadła” w tę historię bez reszty.                                                                                                                                        Och, jeśli już jesteśmy przy historii, to nie jest ona unikalna. Skłaniam się wręcz do stwierdzenia, że to typowe love story. Jednak po ten typ książek nie sięgamy ze względu na zwroty akcji — chcemy zostać zauroczeni, być wchłoniętym przez powieść. A to już się świetnie panu Josteinowi udaje; jest on czarodziejem słowa, a ja dawno nie czytałam tak urzekającej historii, pobudzającej wyobraźnię. Ta historia to połączenie magii i prozy życia.

Śmieję się. Płaczę. Tulę książkę do piersi, by później rzucić ją gdzieś w kąt. „Nie… Nie! Tak, proszę tak!” Chociaż już pierwsze karty powieści ujawniają zakończenie, definitywne zakończenie historii Jana Olava, ciągle żywię złudne nadzieje, że coś się skończy inaczej. Ale się nie kończy. To życie, nie bajka, choć na co innego wskazuje styl opowieści.

Bohaterowie powieści, mimo tego, że wkraczają już w dorosłość, nie utracili nic z wrażliwego, dziecięcego wręcz postrzegania świata, więc ja — zakochana w „Małym Księciu” — nie mogłam ich nie pokochać. Sama chciałabym tak jak oni postrzegać świat, a słowa: „Nie próbuj mi wmawiać, że natura nie jest cudem. Nie opowiadaj mi, że świat nie jest baśnią. Ktoś, kto jeszcze tego nie zrozumiał, być może pojmie to dopiero wtedy, gdy baśń zacznie się kończyć” wprost musiałam wypisać sobie nad łóżkiem.                                                                        Choć postacie osadzone są w realnym świecie zupełnie mi tu nie pasują. Są zbyt wyjątkowi, aby umieścić ich w naszym szarym, brutalnym świecie. I wiecie co? Ja też chcę taka być!

Z trudem przewracam ostatnią stronę i zamykam oczy pełne łez. Mój oddech jest przerywany i choć bardzo staram się zasnąć, jedyna do czego jestem zdolna to przewracanie się z boku na bok. Wreszcie zrezygnowana wstaję, biorę koc i wychodzę na schody, aby obserwować gwiazdy. „Na pewno gdzieś tam jest Jan Olav… Nawet jeśli nigdy nie istniał…”

„Dziewczyna z pomarańczami” jest współczesną baśnią — tak samo chwyta za serce, jest odrealniona w ten uroczy sposób i pozostawia nas z przesłaniem. Polecam ją wszystkim tym, którzy chcą wzbić się na chwilę w niebo, nie zważając na konsekwencje. Ciągle twierdzę, że w naszym życiu jest za mało nadprzyrodzonych zjawisk, a „Dziewczyna z pomarańczami idealnie nadaje się do wypełnienia tej luki.
Moja ocena: 10/10



Źródło zdjęcia: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Przepraszam Was za osobistość tej notki. Jeśli Wam to nie odpowiada następnym razem postaram się poruszać mniej prywaty ;)